niedziela, 25 maja 2014

Ten ostatni raz ~ Część IX ~ The End

Napisałam to z prędkością światła… Sama nie wiem, jakim cudem, ale grunt, że napisałam i oddaję Wam do przeczytania. 
Nie spodziewałam się, że to akurat dziewiąta część będzie tą ostatnią, to dziwne… Tym bardziej, że sobie czytałam to, co wcześniej napisałam w planie do tego ff, i w sumie wszystko wyszło inaczej niż zakładałam… Nie wiem, czy to dobrze, czy źle, ale wydaje mi się, że dobrze. A dlaczego? A dlatego że ostatecznie samo mi się to pisało… Gdzieś przy piątym rozdziale miałam jakiś kryzys, w sumie przed ósmym chyba też. Stwierdziłam, że coś mi nie wyszło, aż nagle Wena wracała i dochodziłam do wniosku, że jednak wyszło. xD Ocenę jednak pozostawiam Wam~ <3 
Nie wiem, co powiecie na taki koniec… Cóż, wiem, jestem okrutna (mam nadzieję, że nikt nie będzie mnie chciał zabić za to, co zrobiłam). 
I już kończę, bo zaraz wyjdzie, że zaspojlerowałam. xD Tak czy inaczej… NIE, to jeszcze nie taki zupełny koniec! Myślę, że w poniedziałek albo we wtorek możecie spodziewać się epilogu. Dlatego dziś krótko, znacznie bardziej rozpiszę się właśnie przy epilogu. ;3

Kocham Was ;__; <333


„Kiedy śniłem o momentach swoich upadków
Wierzyłem, że zostaną przy mnie
Ale oni odeszli, zostałem tylko ja
Ty do mnie przyszłaś, pełna samotności i ran
Możesz mnie przytulić? Możesz potrzymać moją dłoń?
Potrzebuję Cię, potrzebuję Cię natychmiast

Fragmenty wspomnień
Gdyby pośród nich tylko jedna chwila
Mogła się stać dla mnie siłą”


Wszystko działo się z prędkością światła, a przynajmniej takie odnosił wrażenie. Gdyby ktoś teraz zapytał go, jak się tu znalazł cały i zdrowy, nie potrafiłby udzielić odpowiedzi na to proste pytanie. Powiedziałby tylko, że tak jakoś wyszło, że mieli dużo szczęścia, mało czasu, ale jakoś udało im się osiągnąć upragniony cel – wydostać się z tego bagna.

Taemin nadal nie mógł w to uwierzyć. Gdyby ktoś teraz zapytał go, jak się aktualnie czuje, nie potrafiłby udzielić odpowiedzi na to proste pytanie. Powiedziałby tylko, że dobrze, trochę dziwnie i niespokojnie, ale na pewno lepiej niż kiedyś. W końcu nie siedział już w burdelowej dzielnicy i się nie sprzedawał, tylko mieszkał w niedużym mieszkanku, gdzieś na zachodzie Seulu, razem z Jonghyunem i Pamyeolem, ucząc się radości z każdego nowego dnia, spędzonego jak normalny człowiek.

Musiał przyznać, że na początku było ciężko, naprawdę ciężko. Nie spodziewał się, że zaaklimatyzowanie się w przeciętnym koreańskim środowisku będzie dla niego takie trudne. Na dobrą sprawę nigdy nie miał normalnego życia jak na młodego człowieka przystało, więc skąd miał wiedzieć, jak ma się zachowywać? Teoretycznie nie było to żadną sztuką – niezależnie od wcześniejszego życia, powinien po prostu wiedzieć, że trzeba być miłym, spokojnym, mieć pracę, opłacać rachunki, zainteresować się czymś, czasem obejrzeć wiadomości, iść do kina czy spotkać się ze znajomymi, być chociaż trochę towarzyskim i nie alienować się od ludzi.

Jednak Minnie nie lubił ludzi, szczególnie mężczyzn. Kiedy zaczął się z nimi widywać, tak po prostu, ze znajomymi Jonghyuna (a miał ich sporo), to odnosił wrażenie, że dziwnie mu się przyglądają. Chwilami nawet był pewny, że za moment złożą mu jakąś kolejną niemoralną propozycję, tak jak to było wcześniej. Potem uświadamiał sobie, że to niemożliwe, że to zupełnie inne miejsce, szczęśliwe, ma tutaj swojego Jjonga i nic złego nie może go spotkać. Rozmawiał o tym nawet z Kimem i Onew, a oni za każdym razem go uspokajali, co skutkowało, ale tylko na jakiś czas. Powoli Taemin uczył się walczyć z własnym strachem i nieracjonalnymi obawami, ale zdawał sobie sprawę, że zanim stanie się najnormalniejszą w świecie jednostką społeczną, jeszcze trochę czasu minie.

Zresztą sądził, że jego charakter też mu tego nie ułatwia. On po prostu nie lubił tłumów i dyskusji w dużym gronie. Nie lubił imprez, nie lubił, kiedy ktoś go o coś pytał. Wiedział, że momentami jest opryskliwy w stosunku do nowo poznanych osób. Chciał pozbyć się tej cechy, przeszkadzała mu i go drażniła. Tak samo jak szczerość i nieumiejętność trzymania języka za zębami. Czasem, kiedy już coś powiedział, nagle uświadamiał sobie, że jego słowa były nieprzyjemne, wręcz chamskie, i wcale mu się to nie podobało, tym bardziej że wiedział, co na ten temat uważał Jonghyun. Blondyn wcale nie musiał mu mówić, co sądzi o jego niepotrzebnie ciętym języku, ale Minnie go znał i domyślał się, że i jego chwilami drażnią takie odzywki. Nie dziwił się. Dlatego też z tym walczył i wydawało mu się, że panowanie nad własnymi emocjami, które wypowiadał na głos, coraz lepiej mu wychodziło.

Na pewno w tej walce pomagał mu Jinki, jak zwykle. Nawet w tym świecie Taemin nie potrafiłby bez niego funkcjonować. Wcześniej Lee wydawało się, że jeśli Onew byłby szczęśliwy, ale z dala od niego, to nic by się nie stało, bo przecież Taemin i tak byłby szczęśliwy razem z nim. Jednak teraz już wiedział, że tak by to nie zadziałało. Chciał czy nie, musiał mieć przy sobie i Jinkiego, i Jonghyuna – inaczej czułby, że czegoś mu brakuje, a w sercu nosiłby pustkę po ukochanej osobie.

W każdym razie życie Lee Taemina od jakiegoś momentu było normalne. A przynajmniej taką miał nadzieję. Nadal się uczył, ale gdyby miał się porównać do Lee Taemina z „Dazzling Sun”, różnica była co najmniej kolosalna. Tamten Minnie przede wszystkim ufał tylko Onew – teraz to się zmieniło, bo ufał aż czterem osobom oprócz niego – Jonghyunowi, Minho, Ki Bumowi oraz Hyung Soo. Ten ostatni załatwił mu nawet pracę na recepcji w jednej z filii jego kancelarii adwokackiej.

To była kolejna dziwna rzecz – że Hyung Soo był adwokatem, i to nie byle jakim… Lee nie raz zastanawiał się nad tym, czego taki człowiek szukał w zakazanej dzielnicy. A skoro miał za długi język i pytał, zanim pomyślał, nie raz już zadawał mu to pytanie. I za każdym razem pan prawnik dawał mu tę samą odpowiedź, „Sam nie wiem, może Jinkiego?”. Co prawda Lee nie satysfakcjonowała taka odpowiedź, ale wyglądało na to, że faktycznie Hyung Soo sam nie wiedział, albo po prostu nie chciał się tą wiedzą z nikim dzielić. Trochę mierziło to biednego Taemina, który uzurpował sobie prawo do tego, by wiedzieć o Onew więcej niż inni, ponieważ był jego najlepszym przyjacielem.

Tak czy inaczej, kolejnym aspektem różniącym tego Taemina od poprzedniego, był uśmiech. Wtedy Lee tego nie potrafił, nie cieszył się, nie uśmiechał, a jeśli już, to tylko i wyłącznie do Onew i Jjonga. Dla niego ten jeden niewielki gest był bardziej intymny niż sam seks. Według niego to uśmiech okazywał uczucie, miłość, szczerość, coś, co zarezerwowane jest tylko dla najbliższych osób. Teraz wiedział, że to działa trochę inaczej, co nie zmieniało faktu, że te szerokie, pełne szczęścia uśmiechy pokazywał tylko tym, których kochał. Do innych też się uśmiechał, lecz nieśmiało, czasem niepewnie, tylko po to, by pokazać, że w gruncie rzeczy nie jest skończonym dupkiem i zamkniętym w sobie dzikusem.

Teraz siedział na miękkim krześle za wysoką ladą i rozmawiał z jakimś klientem, którego umawiał na spotkanie z prawnikiem kancelarii „Kim&Kim”. Na szczęście był to już jego ostatni telefon, po którym mógł wracać do mieszkania. Był trochę zmęczony. Teoretycznie taka praca nie była za bardzo wymagająca, ale dla kogoś, kto nigdy nie siedział kilku godzin w jednym miejscu, ciężko było usiedzieć i być przez ten cały czas miłym dla każdego. Od Lee wymagało to sporo koncentracji i silnej woli, by niektórym mało bystrym klientom nie rzucić w twarz, że są głupi i za samą tę głupotę powinni siedzieć za kratkami. Na szczęście do tej pory nie zdarzyła mu się taka żenująca wpadka. Wydawało mu się, że wtedy nawet sam Jinki nie obroniłby go przed wyrzuceniem z pracy.

Wracając do mieszkania, zastanawiał się, co może zrobić na kolację. Wiedział, że Jonghyuna jeszcze nie ma, ponieważ też siedział w pracy, którą również załatwił mu Hyung Soo. Z tą różnicą, że w trochę innej części stolicy i u kogo innego. Taemin aż za dobrze zdawał sobie sprawę, że bez znajomości nie udałoby im się obu mieć ciepłej posadki… Dlatego tym bardziej był wdzięczny panu prawnikowi.

Kiedy już znalazł się w mieszkaniu, od razu nakarmił Pamyeola. Zaśmiał się, widząc, jak teraz dorosły już kocur sprawnie kuśtyka do niebieskiej miski. Lee stwierdził, że zwierzak do perfekcji opanował poruszanie się na trzech łapach, co zaskakiwało też jego weterynarza, czyli Minho, który czasem wpadał w przerwach od brata, Ki Buma i pracy. Pomyślał nagle, że teraz on ich musi odwiedzić.

Stojąc na balkonie i myśląc o mało skomplikowanych, za to przyjemnych rzeczach, wpadł na genialny pomysł zamówienia pizzy. Zamawiali ją rzadko przez wzgląd na inne ważniejsze wydatki, ale raz na jakiś czas zamówienie jedzenia nie przeszkadzało. Obaj tak sądzili, więc kiedy Lee już złożył zamówienie, napisał do Jjonga, że ma szybko wracać, bo kolacja wystygnie. Miał nadzieję, że zanim przyjedzie dostawca, Kim już wróci, jednak chyba się na to nie zapowiadało.

Po niecałej godzinie do drzwi zadzwonił dzwonek. Taemin od razu zerwał się z kanapy i poszedł otworzyć, czując tylko, że naprawdę jest głodny i chyba nie wytrzyma do powrotu Jonghyuna. Otworzył więc drzwi i spojrzał na dziewczynę, która dziwnie się do niego uśmiechała. Lee chwilę się jej przyglądał, jakby skądś ją znał, ale z drugiej strony był pewny, że nigdy jej nie spotkał. Co nie zmieniało faktu, że owa brunetka nie wydala mu się sympatyczna, wręcz odwrotnie. Pomyślał nawet, że wygląda na kogoś, kto ma coś do ukrycia, albo na kogoś, kogo duma została bardzo mocno zraniona. Wzruszył jednak ramionami z zamiarem zapłacenia za pizzę i zamknięcia za nią drzwi. Jednak wtedy brunetka po prostu weszła do środka, nie spuszczając z niego wzroku, a Lee nagle poczuł się bardzo niepewnie.

- Taemin? – zapytała cicho, a chłopak na dźwięk swojego imienia zrobił tylko wielkie oczy.
- A kto pyta? – burknął, mając nieprzyjemne wrażenie, że osoba przed nim wcale nie przyszła tu, by dać mu pizzę.
- So Yeon. Mówi ci to coś? – uśmiechnęła się słodko.

Minnie chwilę się jej przyglądał, zastanawiając się, skąd zna jej imię. I kiedy sobie uświadomił, kim ona jest, było już za późno na odpowiednią reakcję.

W ostatniej swojej chwili pomyślał tylko, że kobieca duma jest naprawdę przerażająca.
I że naprawdę kocha Jonghyuna.

*

Minho, po skończonym obchodzie, w końcu mógł wrócić do mieszkania. Był padnięty. Sądził, że czternaście godzin w szpitalu to za dużo. Tyle się jednak działo, że nie mógł wyjść, a gdyby teraz miał streścić dzień, to nawet nie wiedziałby jak. On nawet nie chciałby go streszczać. Pomyślał nawet, że o śmierci pacjenta powinien zapomnieć, w końcu robił wszystko co mógł, by uratować ofiarę wypadku, ale niestety tym razem się nie udało. To było przytłaczające i lepiej byłoby dla lekarzy, gdyby takie przypadki zostały wymazywane z ich pamięci. Wtedy też przypominał sobie, że czasem zdarza się, iż o zmarłych osobach mogą pamiętać już tylko ich chirurdzy, ponieważ ci w ostatnich chwilach swojego życia mogli nie mieć już nikogo, oprócz nich.

Teraz siedział w szatni i przysypiał. Chciał jak najszybciej wrócić do Minsoo i Ki Buma, ale zdawał sobie sprawę, że o tej porze są niebotyczne korki. Dlatego siedział, a raczej leżał na ławce, zatopiony w swoich rozmyślaniach, które czasem miewał, szczególnie w takich chwilach, kiedy po prostu nic nie robił. A nic nierobienie zdarzało mu się rzadko, i to nawet nie przez pracę, co przez dziwne pomysły Kima na spędzanie wolnego czasu.

Do tej pory zastanawiał się, jakim cudem są razem i się jeszcze nie pozabijali. Ich charaktery różniły się zupełnie. Key twierdził, że po prostu przeciwieństwa się przyciągają i nic w tym nadzwyczajnego. Jednak Minho był zdania, że nawet jeśli to prawda, to na pewno nie do tego stopnia, by ogień i woda ze sobą współgrały. Ich związek był dla niego zagadką, której chyba nigdy nie odkryje, chyba że założy, iż prawdziwa miłość przezwycięży wszystko. Wtedy wszystko układałoby się w miarę logiczną całość, nie licząc założenia o miłości, które dla niego, jako lekarza, było infantylne. Z drugiej strony od jakiegoś czasu zaczął uważać, że trochę infantylności w życiu nie zaszkodzi. Problem polegał na tym, że całą tę infantylność w związku posiadał Key, nie on, co utrudniało mu wiarę w rzeczy związane ze sferą uczuciową.

Jednak kiedy myślał nad takimi sprawami, uświadamiał sobie, że los bywa przewrotny. Pamiętał przecież, że gdyby nie powiedział Ki Bumowi „Kocham cię”, kiedy ten leżał w szpitalu, zapewne nie wylądowaliby jako wesoła parka pod jednym dachem, automatycznie zapominając o wcześniejszych nieszczęściach i jak gdyby nigdy nic układając sobie życie na nowo. Do tej pory podziwiał Kima za to, że od razu zmienił się o sto osiemdziesiąt stopni, jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki. Tak jakby słowa Minho miały magiczną moc nawracania ludzi na dobrą drogę, dosłownie.

Pomijając fakt, że Key najpierw się wściekł, wpadł w furię, twierdząc, że miłość nie istnieje i oni się wcale nie kochają, nawet jeśli to sobie powiedzieli. Dopiero potem zaczęły dziać się zadziwiające rzeczy w osobie Kim Ki Buma. Nagle doszedł do wniosku, że pójdzie na terapię, bo już nie chce brać. Kilka dni później postanowił – oczywiście sam, nie znając nawet zdania Minho – że odda rodzicom mieszkanie, które mu kupili, bo jemu i tak już nie będzie potrzebne, skoro zamieszka z Minho. Doszedł nawet do wniosku, że wróci na studia, które ostatnio zaniedbał, bo jak kiedyś musiałby zacząć pracować, to wolałby mieć wykształcenie, nawet jeśli to tylko socjologia. Oczywiście obiecał mu też, że już nigdy nie pójdzie tam, gdzie się pierwszy raz spotkali, chociaż Choi wcale tej obietnicy nie potrzebował, dochodząc do wniosku, że jeśli chodzi o Ki Buma, to niczego nigdy nie mógłby być pewien, nawet tego że dotrzyma swojego słowa.

Ku jego zaskoczeniu, Key dotychczas wywiązywał się perfekcyjnie z tego, co sobie postanowił. Nie brał, nie opuszczał terapii, studiował, mieszkał z nimi, czasem nawet zajmował się Minsoo, kiedy wybitnie nie chciało mu się iść na uczelnię. Któregoś dnia nawet powiedział mu, że nawet jego rodzice go już nie poznają. Bo w stosunku do nich również się zmienił, na lepsze, w co ciężko im było uwierzyć. I bruneta wcale to nie dziwiło. Gdyby on miał rozpieszczonego syna, który widzi jedynie czubek własnego nosa, to byłby w ciężkim szoku, gdyby z dnia na dzień stał się wzorem cnót. No prawie, nie licząc wagarów.

Istniał jeszcze jeden plus tych wszystkich metamorfoz – Choi Minho z człowieka pogrążonego w depresji, zamienił się w pilnego studenta medycyny, przed którym roztaczała się świetlana przyszłość. Zamienił się w kogoś, kto kocha i jest kochany, powoli wymazując ze swojego życiorysu jego ciemne i zakrwawione karty. Tworzył swoją historię od nowa, oddzielając życie na marginesie od tego, które miał teraz. Najzabawniejsze, i zarazem najpiękniejsze w tym wszystkim było to, że powodem odwrócenia jego losu było poznanie człowieka, który również był na dnie. Z tą tylko różnicą, że miał pieniądze, a na tym dnie znalazł się dzięki własnym wyborom.

Pomijając cały absurd zawirowań losu, które go spotkały, nigdy nie wierzył w miłość do grobowej deski. Dla niego było to jedynie fikcją literacką bądź filmową, która pięknie wyglądała na papierze, w kinie, na obrazie, i nie miała żadnego odzwierciedlenia w prawdziwym życiu człowieka. Choi nawet nie lubił tego typu produkcji – romansów, komedii romantycznych, melodramatów i wszystkiego, co związane z przereklamowaną miłością. I właśnie dlatego jego samego zaskoczyło, jak łatwo wpadł w jej sidła – spotkał blondyna o kocich oczach, który najpierw go sponsorował, aż nagle stał się drugą połówką, z którą wiódł sobie normalne, radosne życie. Czasami mu się wydawało, że ta część jego egzystencji nadaje się na bardzo tani dramat o trudnej miłości wyrzutków społeczeństwa, który zrobiłby furorę szczególnie wśród nastolatek, przeżywających okres buntu.

Kiedy tak rozmyślał o swoim dziwnym życiu z Kim Ki Bumem, doszedł do wniosku, że jeśli jeszcze chwilę poleży, roztrząsając to wszystko po raz tysiączny, to po prostu zaśnie i wróci do mieszkania w nocy o północy. Spojrzał więc na zegarek, dochodząc do wniosku, że i tak dużo czasu spędził w tym miejscu, więc najwyższa pora ruszać, skoro te najgorsze korki minęły. Dlatego w ciągu dziesięciu minut przebrał się i doprowadził do porządku. A kiedy wyszedł z szatni, od razu zauważył, że znów przyjmują jakąś ranną osobę z wypadku. I chyba było z nią ciężko, skoro tak bardzo spieszyli się na salę operacyjną. Choi westchnął ze smutkiem, po raz kolejny zdając sobie sprawę, że praca chirurga to naprawdę ciężki kawałek chleba, jeśli chodzi o wielką odpowiedzialność, jaką noszą na swoich barkach… I kiedy chciał już wyjść ze szpitala, spojrzał ostatni raz na osobę, którą próbowali uratować, a w oczy nagle rzucił mu się szczupły nadgarstek i tak dobrze mu znany srebrny zegarek…

Choi czuł, że serce zaraz mu stanie albo wyskoczy z piersi. Zrobiło mu się momentalnie słabo, ale opanował się i zaczął biec za lekarzami, którzy spieszyli na salę. Zrobił nie lada zamieszanie, kiedy wepchał się przed wszystkich, wpatrując się w chłopaka z przerażeniem i szokiem wymalowanym na twarzy. Nie zwracał jednak uwagi na kolegów, którzy próbowali go odgonić, a jedynie wpatrywał się w czerwoną od krwi klatkę piersiową Taemina. Taemina, który umierał.

- Znasz go? – zapytał doktor Kang, który tylko siłą odciągnął Minho od rannego.
- To mój przyjaciel – wydukał, czując, że za moment zemdleje.
- To lepiej sprowadź tu jego rodzinę – oznajmił krótko mężczyzna, chwilę przyglądając się brunetowi. – Dobrze się czujesz?
- On nie ma rodziny – stwierdził sucho Choi i przeniósł błagalne spojrzenie na chirurga. – Ratujcie go… Błagam… - wydusił z siebie.

Kang nie odpowiedział. Pokiwał głową na znak, że rozumie i pobiegł za resztą. Tymczasem Minho stał na środku korytarza, odnosząc wrażenie, że przeniósł się do jakiegoś koszmaru, który nie może być prawdą. Nie zarejestrował nawet, jak któraś z pielęgniarek coś do niego mówi i sadza na jednym z krzeseł, żeby nie stał jak słup. Nie czuł też, jak w tylnej kieszeni spodnie wibruje jego komórka, dając mu znać, że Key usilnie próbuje się z nim skontaktować.

Nie miał pojęcia, ile tak siedział, ale nie przyszło mu do głowy nawet tego sprawdzić. W głowie miał tylko jedną upartą myśl – co się stało Taeminowi? Przez szok spowodowany jego widokiem na łóżku, nawet nie zdążył przyjrzeć się, skąd ta cała krew… Czyżby naprawdę wypadek? Co się stało? Dlaczego go operują? Dlaczego jego musiało to spotkać? Dlaczego teraz, kiedy wszystko było dobrze? Dlaczego?...

Stracił rachubę w powtarzaniu sobie w myślach słowa „dlaczego”. Zapewne powtarzałby je jeszcze długo, ale nagle kogoś przed sobą zobaczył. Wstał jak na komendę, kiedy zorientował się, że to doktor Kang.

- Przykro mi, Minho. Zrobiliśmy wszystko, co w naszej mocy.

*

Choi stał w korku, dalej nie odbierając telefonu od Ki Buma. On nawet nie miał ochoty z nim rozmawiać. Chciał jak najszybciej wrócić do mieszkania i po prostu zasnąć, a potem obudzić się i stwierdzić, że Taemin żyje i wszystko z nim w porządku. Nie mógł uwierzyć w to, co się stało w przeciągu kilku godzin, to było niewiarygodne. Jakim cudem? Jak to się stało? Jak ktoś mógł zadać Taeminowi tyle ciosów nożem? Pamiętał jak przez mgłę słowa lekarza, że to bestialskie morderstwo…

Był roztrzęsiony. Przeszło mu przez myśl, że nie powinien siadać za kółkiem. Doskonale zdawał sobie sprawę, że i tak nie skupi się na jeździe, tylko na tragedii, która właśnie się rozegrała. Nagle jednak doszedł do wniosku, że musi jechać do Jonghyuna, musi mu o tym powiedzieć, chociaż zapewne już o tym wiedział. Był jednak w takim stanie, że nie myślał zbyt logicznie na temat tego, co wie Kim, a czego nie, dlatego przy odpowiednim skrzyżowaniu skręcił w lewo, pędząc na złamanie karku.

Pech chciał, że chyba nie tylko Minho musiał przekazać przyjacielowi ważną informację. A może tylko on. Właściciel – a może właściciele - drugiego samochodu ewidentnie się z nim droczył, zajeżdżając mu drogę, wyprzedzając go i najwyraźniej mając z tego niezły ubaw. Minho przez chwilę pomyślał, że kierowca musiał być nieźle pijany, ale był już tak zdenerwowany, że nie mógł pozwolić sobie na większe zdenerwowanie. Dlatego wziął kilka głębokich oddechów, dając sobie mentalny policzek, by ujarzmić totalny mętlik, który miał w głowie. Dlatego po prostu zwolnił, ręce mocno zaciskając na kierownicy i pilnując się, żeby na złość im nie przyspieszyć, bo mogłoby się to skończyć bardzo źle.

Choi próbował się uspokoić. Próbował zatrzymać obrazy zakrwawionego chłopaka, którego widział kilka godzin temu. Chciał o tym zapomnieć chociaż na chwilę, opanować się, włączyć spokój i myślenie. I wydawało mu się, że osiągnął swój cel, a osobie w drugim aucie znudziła się ta żałosna zabawa.

Nagle jednak zobaczył, jak samochód przed nim raptownie hamuje, a hałas utwierdził go w przypuszczeniach, że w coś uderza. Potem wszystko działo się w ułamku sekund – Choi nie zdążył wcisnąć hamulca. Poczuł silne uderzenie, z przodu, z tyłu, a potem przypomniał sobie najwspanialsze chwile z Ki Bumem.

Tak bardzo go kocha. Kochał. Będzie kochać.

*

Był środek nocy, ale jeśli miałby powiedzieć, która dokładnie jest godzina, nie potrafiłby. Nie miał przy sobie telefonu. Nie miał przy sobie zegarka. Nie miał przy sobie nic, oprócz bólu i pustki. Czuł, że jego życie dzisiaj dobiegło końca.

Wpatrywał się w rozgwieżdżone niebo. Najjaśniejsza gwiazda świeciła gdzieś na zachodzie, gdzieś w pobliżu ich mieszkania, tak jakby to ona była Taeminem. W końcu nie było już go na Ziemi, był w Niebie. A przynajmniej taką nadzieję miał Jonghyun. Przynajmniej tyle mógł w tym momencie zrobić. Bo przez rozpacz nie potrafił nawet zapłakać… Tak bardzo bolało go serce…

Kiedy zobaczył na podłodze zakrwawionego Taemina, zaśmiał się. Uważał, że albo to bardzo głupi żart, albo ma halucynacje. Jednak po kilku minutach szoku uświadomił sobie, że on naprawdę tam leży, naprawdę we krwi, naprawdę on, naprawdę jego Minnie. Kiedy już to do niego dotarło z całą swoją mocą, upadł na kolana, brudząc się, ujmując jego twarz w dłonie, patrząc na nią, patrząc w jego niegdyś błyszczące oczy, na jego niedawno roześmiane usta, na jego delikatne policzki, na jego zastygłe w lekkim zaskoczeniu oblicze…

Dopiero po chwili uświadomił sobie, że należy wezwać karetkę. A kiedy ją wezwał, nic już nie pamiętał. Szok zrobił swoje. Wiedział tylko, że go reanimowali, że próbowali mu pomóc, że pojechali z nim na sygnale do szpitala. On odzyskał rozum na minutę, by złapać taksówkę i jechać nią do szpitala. Nie miał jednak odwagi wejść do środka, tak jakby się bał, że jeśli to zrobi, to stanie się coś złego, coś najgorszego…

Siedział tak na ławce przed budynkiem kilka godzin, marznąc i uparcie wpatrując się w szpitalne wejście. Tylko raz zauważył, że wybiega stamtąd jakiś podenerwowany i blady Choi, ale Kima to nie interesowało. Po prostu za każdym razem, kiedy drzwi się otwierały, jego serce zaczynało szybciej bić w nadziei, że za moment ujrzy w nich uśmiechniętego Lee, który zaśmieje mu się w twarz i okaże się, że wszystko jest w porządku. Jednak tak się nie stało. Minnie nie stanął w drzwiach, nie było go tam… Nie było.

Zebrał w sobie resztki odwagi, które pozostały w jego zdruzgotanym ciele oraz umyśle, i wszedł do środka. Było późno, bardzo późno, a on zapomniał, jak się mówi. Z wysiłkiem wydukał w recepcji, o kogo mu chodzi, miła pani odpowiedziała mu, że wie, co to za osoba i że musi porozmawiać z doktorem Kang. Jonghyun go znalazł i porozmawiał. A potem zrobiło mu się ciemno przed oczami.

Nawet nie wiedział jakim cudem dotarł do tego parku, do ulubionego miejsca Taemina w Seulu, być może w całej Korei. Ale o tym już nie zdążyli się przekonać. A mieli takie plany – w wakacje zwiedzić trochę kraju, udać się nad morze, odpocząć od wszystkiego, zaszaleć jak zwyczajni młodzi ludzie. Tyle rzeczy chcieli wspólnie zrobić, pocieszyć się życiem we dwóch, zrobić coś niezapomnianego…

Jonghyun nie miał siły. Od pewnego czasu Lee Taemin był dla niego całym światem. A skoro świat się skończył, jak mógł żyć dalej? Nie chciał, nie chciał być tutaj bez niego… Lecz był też pewien, że Minnie chciał, by on tutaj był i żył za nich obu. Czuł to całym sobą, był tego pewien jak niczego innego. Jednak w tym momencie, w środku jego najgorszej rozpaczy, kiedy chciał zniknąć, rozpłynąć się w powietrzu, naszła go myśl, że przedtem musi się zemścić.

Właściwie nie miał pojęcia, skąd wie, kto to zrobił. Po prostu to wiedział. Do tej pory pamiętał jej wzrok, kiedy z nią zrywał… To nie było spojrzenie „Nienawidzę cię i nie chcę mieć z tobą nic wspólnego”. Jej oczy mówiły „Zemszczę się, będziesz cierpieć i pożałujesz, że żyjesz”. I miała rację. Dopięła swego. Cierpiał. I żałował, że żyje, że kiedykolwiek się urodził.

Nagle, kierowany jakimś dziwnym impulsem – może wściekłością, może nienawiścią, może bólem nie do opisania – wstał z ławki. Udał się na najbliższy przystanek autobusowy, a po jakichś dziesięciu minutach jechał już jednym z autobusów. Przesiadł się w centrum miasta i jechał tym razem jakieś półgodziny. Całą drogę przebył z tą samą miną, wyrażającą jedynie tyle, że nie ma ochoty na najmniejszy kontakt z drugim człowiekiem.

Potem szedł już bardzo dobrze znaną trasą. Eleganckie budynki, eleganccy ludzie, roześmiani bogaci studenci, zmierzający zapewne na jakąś imprezę. Nagle to wszystko Jjonga zaczęło niezmiernie drażnić. Chciał każdą z tych uśmiechniętych buź rozkwasić na ścianie, wykrzykując im, że są nic nie warci, że ich nienawidzi i że mają mu oddać jego Minniego.

Udało mu się jednak trafić pod odpowiednie mieszkanie. Chociaż wydało mu się nagle, że musiał wyglądać na pijanego. Zataczał się od ściany do ściany, ciężko oddychając, dłonie zaciskając w pięści, chwilami nawet warcząc jak wściekły pies. Nie zachowywał się normalnie. Ale i sytuacja nie była normalna. Nie codziennie traciło się ukochaną osobę, nie codziennie, nie w taki sposób…

Nacisnął dzwonek do drzwi. Nie musiał długo czekać. Otworzyła mu So Yeon, która chyba w pierwszej chwili się wystraszyła, ale po minucie niezdecydowania zrobiła krok w lewo, robiąc miejsce dla Kima. On jednak stał, wpatrywał się w nią, czując emocje, których chyba do tej pory nie doświadczył. Im szerzej dziewczyna się uśmiechała, tym bardziej Jonghyun był pewny, że ją zabije.

W końcu wszedł do apartamentu. Chyba brunetka zorientowała się, że zrobiła głupotę, wpuszczając go. Cofnęła się raptownie i głośno wciągnęła powietrze. Tymczasem Kim się w nią wpatrywał, nie spuszczając z niej oczu ani na sekundę, w głowie mając coraz bardziej brutalne i nieludzkie myśli odnośnie jej osoby. Dlatego zrobił krok w jej stronę. So Yeon się cofnęła. Powtórzyli to. I tak kilkakrotnie, jakby odbywali jakiś rytuał. W końcu dziewczyna pobiegła do kuchni. Wróciła, w ręku trzymając duży, kuchenny nóż. Jjong tylko prychnął pod nosem, czując coraz większą wściekłość…

- Jak mogłaś to zrobić? – zapytał nadzwyczaj spokojnie.
- Jak?! A jak ty mogłeś mnie zostawić dla jakiejś dziwki, i to męskiej?! Tego się nie robi Kim So Yeon! Nikt nigdy mnie tak nie upokorzył! – krzyczała, w oczach mając coraz większy obłęd.
- Jesteś wariatką – stwierdził stłumionym głosem Jonghyun, cały czas idąc w jej stronę.
- Nie jestem! Po prostu musiałam wam udowodnić, gdzie wasze miejsce! – pisnęła, wymachując ostrzem. – Jak mogłeś! Jak mogłeś?! Chyba nie myślałeś, że zostawię was w spokoju! – wrzeszczała bez sensu.
- To mogłaś zabić mnie! – odkrzyknął w przypływie emocji, po czym niespodziewanie wybuchnął wielkim płaczem, zaskakując tym chyba nawet So Yeon. – Mogłaś zabić mnie…
- Nie – odpowiedziała dziwnie cicho. – Nie mogłam, wtedy byś tak nie cierpiał.

Kim zaczął płakać jak histeryk. Patrzył na dziewczynę, nie mogąc uwierzyć w to, co go spotykało. To nie mogła być prawda. Pomimo tego, co mu powiedziała, on dalej w to wszystko nie wierzył. Taemin żył, na pewno, czekał na niego w mieszkaniu, z kolacją, uśmiechnięty, zadowolony z życia, wyznający mu miłość…

- Dlaczego… - wyszlochał, nieświadomie zbliżając się do niej na niebezpieczną odległość, patrząc na nią błagalnym wzrokiem. – Powiedz, że to…

Ale nie dokończył. Poczuł tylko, jak coś zimnego zatapia się w jego brzuchu. Wydał z siebie dziwny dźwięk, kiedy nagle poczuł ból. Dalej patrzył na So Yeon, która z kolei zrobiła wielkie oczy, a jej mina stawała się coraz bardziej przerażona. Za to Jjong w końcu powoli przeniósł spojrzenie na nóż, który w nim tkwił. Obserwował, jak na jego białej koszuli pojawiała się ciemna, czerwona plama… Uświadomił sobie, że niedługo dołączy do Taemina. Uśmiechnął się.

- Jeśli mam umrzeć, to ty też… - wydusił z siebie cicho i zakaszlał, po czym znów zaczął iść za dziewczyną.

I mimo że jego kroki stawały się coraz wolniejsze, a oddech słabszy, So Yeon wydawała się coraz bardziej zdenerwowana. Zanim się spostrzegła, była na balkonie. Chyba sądziła, że tam jest bezpieczna, jednak pomimo bólu i coraz mniejszej koordynacji ruchowej, Jjong twardo szedł za nią. Sam nie wiedział, skąd ma jeszcze tyle energii, ale najwyraźniej nienawiść była bardzo silnym uczuciem…

- Nie zbliżaj się do mnie! – zawyła brunetka, opierając się o balustradę.
- Nienawidzę cię… - szepnął Jonghyun, po czym nagle, niespodziewanie, chyba zaskakując samego siebie, rzucił się na nią z całą mocą, jaką jeszcze posiadał.

Kim Jonghyun oraz Kim So Yeon spadli z dziesiątego piętra apartamentowca.

Gdyby nie nóż, można by uznać, że to łamiące serce samobójstwo kochanków.


Koniec

4 komentarze:

  1. Ehh... :( A miało być tak pięknie... Życie jest okrutne i cholernie niesprawiedliwe... :(
    I dobrze, że Jonghyun zabił Se Yeon... Głupia zdzira. Kobiety zawsze są durne, zamiast zabijać Taemina, to od razu siebie powinna zabić, głupia sucz... Albo Jjong mógł ją zabić wcześniej, żeby nie tknęła jego Taemina... W ogóle Taemin... :( :( :( I płaczący Jonghyun... :(
    Jednak miłość zmienia ludzi, skoro taki Key się zmienił ;p To w sumie urocze, że zmienił się tak dla Minho... Szkoda tylko, że jemu też się coś stało.... :(

    Płaczę mentalnie! :(

    I naprawdę jesteś okrutna (chociaż to akurat żadna nowość xDD).

    OdpowiedzUsuń
  2. Krisusie czy ty oszalałaś? :c
    No skisłam po prostu... Chyba nigdy nie przestanę kisnąć, zniszczyłaś mi życie... x_x
    Ale przynajmniej będą razem, w końcu będą mieli święty spokój. No mogłaś już zabić ich wszystkich... Nie spodziewałam się, rzadko się to zdarza... I tak mi się podobało! <3

    Maknae

    OdpowiedzUsuń
  3. Okej, to niedobra siostra w końcu przyszła zostawić komentarz xD

    Na początek powiem, że początek za krótki. W sensie opis tego, jak sobie ułożyli życie wszyscy i w ogóle, to był taki ładny obrazek <3 Ale zanim sobie go tak dobrze zdążyłam wyobrazić i nacieszyć się widokiem, to nagle bach, tragedia za tragedią :(

    Chociaż tak jak już Ci pisałam na gg, ogólnie to strasznie mi się zakończenie podobało. I nie płakałam, chociaż mówiłam, że będę. Chociaż wiadomo, że szkoda mi tych, co zginęli, zwłaszcza Taemina, który biedny nic nie zawinił, a tu jakaś popieprzona laska wybrała go sobie za cel swojej zemsty. Dobrze że Jonghyun ją zdjął na koniec też. Można powiedzieć, że przynajmniej jego śmierć nie poszła do końca na marne, skoro przy okazji się suki pozbył....

    I w ogóle to nie wiem, ale miałam wrażenie, że to było jedyne możliwe zakończenie tego ff, że inaczej być nie mogło, nie wiem czemu.
    I ten komentarz taki niekompletny, ale tak to jest, jak piszę kilka dni po przeczytaniu, i to jeszcze wiedząc, co będzie dalej... To teraz idę epilog skomentować też, póki mi się chce xD

    OdpowiedzUsuń
  4. *siedzi z otwartą buzią i nie wie co napisać* W sumie to spodziewałam się trochę innego zakończenia... Nie wiem czy to efekt ankiety, która kiedyś była na tym blogu zakończenia, czy po prostu myślałam, że cóż... że po prostu im tego nie zrobisz? Prawdopodobnie bardziej ten drugi powód... Bo po prostu tak się nie robi, wiesz? Powinni wszyscy żyć długo i szczęśliwie, przygarnąć jeszcze jakieś zwierzę, nie wiem, jeszcze jednego kota albo może jakiegoś psa, świnkę morską, dziecko... No nie wiem... Ale to na pewno nie jest rzeczywistość (fanfickowa ;p) którą chciałam...

    A z takich przemyśleń na temat treści to się tak zastanawiam, czy So Yeon nie wyświadczyła Jonghyunowi przysługi zabijając go po tym wszystkim... Już nie chodzi nawet o sam ból i całą tę otoczkę, że przecież tak ciężko się żyje bez drugiej połówki po tym jak raz się ją spotka, ale o to, że Jonghyun miałby pewnie później wyrzuty sumienia. I nie mam teraz nawet na myśli tego, że gdyby nie umawiał się wcześniej z wariatką tylko dla jej kasy, to by się nic nie stało, ale o to, że, zacytuję: "Jednak po kilku minutach szoku uświadomił sobie, że on naprawdę tam leży, naprawdę we krwi"... Patrząc, że kilka to od czterech do dziesięciu, to wcale się nie dziwię, że nie uratowali Minnie. Nie wspominając już o tym, że karatkę wezwał jeszcze później, już po upadnięciu na kolana, obmacaniu twarzy Taemina i zaobserwaniu na niej zmian...

    Śmierć Minho pozostawię bez komentarza...

    *leci czytać epilog*

    OdpowiedzUsuń