Publikuję, bo to jest dobre, chociaż smutne.
Uśmiechał
się do kamery. Obudził się kilka minut wcześniej, zdążył przeczesać włosy i
wpuścił kamerzystę do swojego wielkiego apartamentu. Nie musiał się malować czy
przebierać w najmodniejsze ciuchy, chodziło o to, by w programie pokazać tę
jego naturalność. Tego uroczego, nieśmiałego chłopaka, którym czasami bywał,
tego dobrego człowieka, który dawał tysiące na cele charytatywne, prawdziwego
artystę, tworzącego prawdziwą muzykę. By pokazać, że jest idealny 24 godziny na
dobę. Że jest cudownym chłopcem koreańskiego showbiznesu, którego nie da się
skopiować, który rodzi się raz na sto lat. Pokazać człowieka, który nigdy nie
istniał naprawdę.
Myungsoo
był dobrym aktorem, więc udał zaspanego. Potem pokazał, co je na śniadanie i
jak je robi, udając bardziej niezdarnego niż był, bo tak napisano w
scenariuszu. Było po ósmej, kiedy zapukano do jego drzwi, więc nawet się wyspał
i wczucie się w rolę było łatwiejsze niż zazwyczaj. Samo nagrywanie trwało
około dwóch godzin, potem kamerzysta go zostawił, a L, wyjątkowo, mógł iść spać
dalej. Mógł cieszyć się wolnym dniem. Pierwszym wolnym dniem od jakichś dwóch
miesięcy. Wszyscy na jego miejscu faktycznie poszliby do łóżka i wstali po
13:00. Zamówili pizzę, obejrzeli coś, napili piwa. Ale Kim nie potrafił się
nawet uśmiechnąć na ten pomysł.
Nienawidził
tego miejsca. Nienawidził zostawać sam. Osaczały go te myśli. Te takie
najgorsze. W pustych 200 metrach kwadratowych przypominał sobie, jak bardzo
jest nieszczęśliwy. Nawet nie pamiętał kiedy to się zaczęło, ale dawno temu. Świadczyły
o tym rany. Rany, których nie chciał, a jednocześnie ich pragnął. Rozpaczy
często nie było widać, potrafiła się zamaskować za uroczym uśmiechem, szczególnie
gdy trawiła aktora.
Aktora,
piosenkarza, kompozytora, artystę, idola. Tym wszystkim był Kim Myungsoo. Ale
czy był jeszcze Myungsoo? Sobą? Nie. Ostatnio poruszanie się sprawiało mu coraz
większe problemy. Miał 23 lata i problemy zdrowotne. Część na pewno z przepracowania,
ale część ze smutku.
Zaczynał z
przyjaciółmi. Było ich razem siedmioro. Siedmiu indywidualistów, każdy inny,
każdy z innymi marzeniami. A mimo to dogadali się, stworzyli paczkę, stali się
przyjaciółmi. Mimo trudnego startu, wybili się, byli popularni, na fali,
nazywano ich gwiazdami hallyu. Było cudownie. Ale nagle coś się zmieniło.
Doskonale wiedział dlaczego, cała siódemka to wiedziała. Choć powinien pomyśleć
- cała szóstka. Jednego przyjaciela zabrakło. Żył, a kolejnego dnia już nie.
Cała Korea o tym huczała.
Po roku
każdy poszedł w swoją stronę, chyba nikt nie był zaskoczony taką decyzją. Jedni
stali się aktorami, inni kompozytorami, utworzył się duet. Wszyscy sobie
radzili, odnosili większe i mniejsze sukcesy. Podziwiano ich, że radzą sobie
mimo tak wielkiej straty. Tak, utrata przyjaciela była wielką stratą i L sobie
z tym nie radził. W głębi czuł, że pozostali też nie. To miało z nimi pozostać
do końca życia, tkwić jak igła sercu i kłuć od czasu do czasu jak nerwoból.
Niby było w porządku, ale wcale nie. Z każdym dniem było gorzej.
Nie
kontaktowali się. Nie mogli już się przyjaźnić, nie mogli już się spotykać, nie
myśląc o tym, co się stało. Myungsoo to rozumiał. Nie mógł cofnąć czasu, choć
tak bardzo tego pragnął. Tak bardzo pragnął wrócić do przeszłości. Do miejsca,
gdzie miał przyjaciół i mało zmartwień. Lubił swoją pracę mimo że czasem
naprawdę dawała mu w kość. Ale przynosiła satysfakcję. I miał przyjaciół. A
teraz nie miał nic.
Najpierw
stracił jednego z nich, a potem utracił siebie. Pamiętał te straszne chwile
tylko przez mgłę, bo był na jakichś prochach. Pamiętał, że poszedł do klubu ze
znajomymi, a potem wszystko się zatarło. Gdy rano się obudził, krzyczał,
krzyczał i krzyczał, widząc na pościeli krew. Bolało. Czuł to. Potem zobaczył
filmik. Pierwszy i ostatni raz w życiu nie mógł iść na sesję. Cały dzień
wymiotował albo szorował ciało, na zmianę. W nocy, gdy przekręcał się z boku na
bok w łóżku, wrzeszcząc, czuł swoją zdartą skórę. Czuł się źle, czuł, że chce
umierać. I potem po trochu umierał każdego dnia. Śmierci często nie było widać,
potrafiła się zamaskować za uroczym uśmiechem, szczególnie gdy trawiła aktora.
Aktora,
piosenkarza, kompozytora, artystę, idola. Tym wszystkim był Kim Myungsoo. Ale
czy był jeszcze Myungsoo? Sobą? Nie. Był tylko pustą skorupą, robiącą, co mu
każą. Z siebie miał swoją twarz. Tylko to, ale jej nienawidził. Teraz
nienawidził już wszystkiego. Pracy, fanów, muzyki, słów, które wychodziły spod
jego pióra, swojego sztucznego uśmiechu, pięknych włosów, wspomnień,
samotności, upokorzenia, smutku, pustki, ról, pieniędzy na koncie, rodziny, która
niczego nie zauważyła, bólu, managera, swojego spojrzenia, przyjaciela, który
zmarł, swojej gry na gitarze, swojego głosu, tamtych ludzi, którzy go
skrzywdzili, oglądania filmów, całowania się, dotykania na ekranie, swojego
mieszkania, agencji, popularności, swojego ciała, ludzi, zatłoczonych miejsc,
tańca, oddychania, życia, siebie.
Zawsze był
specyficzny, ale lubił to w sobie. Gdy był mały, chciał zostać piłkarzem, a
potem lekarzem. Którejś gwiazdki dostał gitarę i wtedy zaczęła się przygoda z
muzyką. Miał talent i zacięcie, rodzice nie zabraniali mu rozwijać się w tym
kierunku, chyba nadal wierząc, że zostanie chirurgiem. Nie został chirurgiem,
został idolem i przestał być oczkiem w głowie. Nie powiedzieli mu tego, ale
czuł to w ich każdym geście. Czuł się samotny. Potem miał kumpli w zespole.
Zawsze z nimi było wesoło. Było wielu fanów, którzy ich wspierali
wzruszało go to. Potem było ich sześciu, każdy w pojedynkę. A potem nie
było już nic.
L
codziennie pracował jak wariat. By nie myśleć. By nadal być tą pustką, którą
był od lat. Być pustką, którzy wszyscy kochali pustą miłością. Podobał się, bo
miał ładną twarz. Był krytykowany, bo był sławny. Miał pieniądze, bo miał ładną
twarz i był sławny. Był sławny, bo porwał tłumy. Porwał tłumy, bo spróbował spełnić
swoje marzenia. Nigdy nie sądził, że poczuje, jak to jest, gdy żałuje się, że
one się ziściły. A teraz żałował każdej bezsennej, koszmarnej nocy.
Nienawidził
być sam, to chyba było najgorsze, bo wtedy dopadały go najgorsze zmory,
najgorsze wspomnienia, fragmenty koszmaru wbijały się w każdy fragment jego
świadomości. Jego umysł, dusza i ciało stały się zbitą szybą, którą próbował
skleić każdego dnia na nowo, ale gdy dopasował jeden element do drugiego, ten
natychmiast odpadał z hukiem. Bo przeszłości nie dało się wymazać. Była jak
szkło. Raz pęknięte, takie zostawało. Zbite na małe kryształki nadawało się już
tylko do wyrzucenia. L uważał, że tak było z jego życiem, trzeba było się go
pozbyć. Na miejsce zbitej szyby pojawi się nowa i wszyscy będą zadowoleni. Kto
by pamiętał starą szybę? Nowa wyglądałaby identycznie.
Poszedł do
łazienki po kilku godzinach błąkania się po domu. Nikt nigdy nie zwrócił mu
uwagi, że nie ma w nim luster. Zazwyczaj w domu gwiazd było ich pełno. U niego
nie było luster. Tylko w łazience. Małe. Tylko po to, by mógł się golić, po nic
więcej. Patrzenie na siebie stało się torturą. Unikał tego, bo gdy na siebie
patrzył, niektóre myśli dochodziły do głosu,a wręcz do wrzasków. Myungsoo
korzystał z toalety i przypadkiem spojrzał w nie. Nie chciał, ale spojrzał.
Wrócił. Potwór wrócił i dziś zamierzał go zjeść.
Zaczął
krzyczeć. Po prostu krzyczeć, nienormalnie wrzeszczeć. Nikt go nie słyszał. To
był wielki apartament, wyciszony, mógł wrzeszczeć do woli. I wrzeszczał, aż
stracił głos i siłę. Potem zrobił to, co robił w te nieliczne wolne dni,
których tak nie cierpiał, jak wszystkiego w swojej egzystencji. Napełniał
wannę, wchodził do niej, brał żyletkę i obserwował czerwone strużki krwi
spływające po jego udach. Stawały się coraz głębsze. Już się nie zabliźniały.
Drażniły, chyba nawet pokazała się jakaś infekcja. Kilka razy zemdlał. Gdy
siadał, tak go piekło, że chciał krzyczeć, ale uśmiechał się do kamery i
odgrywał swoją rolę. Podczas tańca nie musiał się uśmiechać, mógł czasem zrobić
grymas bólu, który wyglądał jak element układu. To było wygodne.
Ciężko mu
było wyjść już z zimnej wody. Tego dnia ciężko było zrobić cokolwiek. Jakby ten
potwór zacisnął dłonie na jego gardle tak mocno, by ostatecznie go udusić.
Trwało to tak długo, przez sekundę L nawet się uśmiechał, bo to był koniec.
Brakowało mu tlenu, nie widział już nic oprócz czerni, nie miał nadziei, nie
widział sensu. Osiągnął limit. Przeszłość zabijała go latami i osiągnęła cel.
Kim Myungsoo nie żył już od kilku lat. Istniała ta smutna, połamana powłoka,
uśmiechająca się do fanów z ekranu.
Założył
swoją ulubioną koszulę, spodnie, buty. Wszystko wygładził. Przeczesał włosy,
ułożył je, spojrzał w lustro, z uśmiechem. Był przystojny, nic dziwnego, że się
podobał. Na wielkiej kanapie ułożył poduszki, aby ładnie to wyglądało. Wziął
szklankę, luksusowe whisky i tabletki. Dużo tabletek. Wszystkie nasenne.
Włączył cicho muzykę. Do szklanki nalał alkoholu, potem wyjął blistry z
pigułkami. Chwilę zajęło, zanim wszystkie znalazły się luzem na szklanym
stoliku. Zgarnął część w rękę, popił. Potem kolejną część. Znów popił. I tak
kilka razy. Nie chciał zostawiać po sobie śladu, ale że był dobrze wychowany
oraz miły, na kartce, którą zostawił na stoliku, napisał:
„Przepraszam, że nie dokończycie tego programu.
Karę możecie opłacić z mojego konta.
Myungsoo”
Gdy rankiem
następnego dnia kamerzysta dostał się już jakimś cudem do apartamentu Kim
Myungsoo, zaczął krzyczeć. Krzyczał, krzyczał i krzyczał.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz